top of page

Życie między jabłoniami

  • Zdjęcie autora: Magdalena
    Magdalena
  • 5 mar 2015
  • 2 minut(y) czytania

Wyobraźcie sobie sad, idyllicznie położony między wzgórzami a lasem, ze strumieniem przepływającym na skroś, z widokiem na morze, które widnieje z horyzontu, jeśli tylko wejdzie się na drabinę. Pięknie, prawda?


A teraz wyobraźcie sobie niekończąco się długie dni w skwarze lub w lodowatej pakowalni, wypełnione wybieraniem i zbieraniem brzydkich, chorowitych lub małych jabłek bądź gruszek; obskurnego szefa, który myśli, że jest królem sadu a swoich pracowników traktuje jak swoich poddanych; jego dziewczynę, która ma domniemanie, iż jest królową pakowalni, i marną płacę.

Derryl, nasz szef wydał się nam sympatyczny, nic bardziej mylnego, co do jego dziewczyny się nie pomyliliśmy, gdy przywitała nas chłodno i z dystansem sprawiając wrażenie, że chce nam pokazać kto tu jest górą.

To właśnie słodko- gorzki obraz spędzonych pięciu miesięcy na farmie w Motuece. Choć praca była mało płacona i ciężka, była jedną z lepszych zajęć, które w życiu spróbowałam. Pracując za biurkiem często brakowało mi wolności. Zamknięta ponad osiem godzin w czterech ścianach czułam się przytłoczona. To właśnie w pracy biurowej nabawiłam się stanu zapalnego nadgarstka. Pracując pod gołym niebem czułam się wolna tak jak i mój umysł, który nie był już zaśmiecony zbędnymi myślami czy zmartwieniami. Jedyne zmęczenie z jakim wraca się do domu to jedynie to fizyczne, które odchodzi, jak tyko weźmie się prysznic

Motueka to mieścina, która pokochałam od momentu, gdy, nie wiedząc co nas czeka, do niej wjeżdżaliśmy a pobliska plaża Little Kaiteriteri była ucieczką od naszych małych, w porównaniu do tego co było będąc w Pradze, zmartwień.

Ludzi, których tu poznaliśmy to mieszanka, z dominującą ilością Czechów z małą domieszką obcokrajowców, indywidualistów. Choć nieraz doprowadzali do szału to jednak właśnie oni dodawali słodyczy naszemu życiu w Motuece.

Z tą małą grupą ludzi przetańczyliśmy niejedną noc pod gołym niebem, w dolinie Brooklyn. I choć wydaję się to ironiczne to w Nowej Zelandii, nie w Czechach, nauczyłam się czeskiego.

 
 
 

Comments


bottom of page