top of page

Początki, Bombaj

  • Zdjęcie autora: Magdalena
    Magdalena
  • 20 lip 2013
  • 6 minut(y) czytania

8 Lutego 2013 opuściliśmy Europę z nadzieją w naszych sercach, że Indie będą odpowiedzią na pytania dotyczące braku „tego czegoś” w naszym życiu.


Po zadziwiająco krótko trwającej podróży (o ile dobrze pamiętam 12 godzin lotu) dotarliśmy do Bombaju. Gdy tylko wylądowaliśmy Jirka został zaatakowany przez hinduskiego…komara. Żeby było śmiesznie został udziobany w sam środek czoła. Jirka został pobłogosławiony prze insekta. Gdy tylko wydostaliśmy się z budynku, uderzył nas ciepły podmuch powietrza. Od razu poczuliśmy potrzebę zmiany obuwia. Już będąc w Pradze ustaliliśmy z Jirką, że nie idziemy na żadną łatwiznę i musimy spróbować wszystkiego. Tak więc od razu zaczęliśmy poszukiwanie rikszy. Wszyscy taksówkarze próbowali namówić nas na skorzystanie z ich usług, ale my nieustępliwie wszystkim grzecznie odmawialiśmy, bo nie taki był plan, poza tym musieliśmy liczyć się z każdym groszem a raczej rupii. Po długim targowaniu i negocjacjach odnaleźliśmy rikszarza, który nie chciał zedrzeć z nas mnóstwa pieniędzy. Był to malutki Hindus z szalonym wzrokiem. Nie mówił po angielsku bardzo dobrze. Non stop powtarzaliśmy mu nazwę stacji: Villa Parle a on i tak swoje. Gdy w końcu udało nam się ustalić, gdzie chcemy dotrzeć, jakże byłoby inaczej, gdyby nie spróbował nas oszukać. Powierzając mu 1000 ruppee byliśmy przyszykowani na to, że może nie będzie chciał nam wydać z tak dużej sumy i nie myliliśmy się. Szalonooki rikszarz wyszczerzył zęby a my tylko pokiwaliśmy głową i wyciągając ręce wymusiliśmy, aby oddał należne nam pieniądze.

Villa Parle może i brzmi elegancko, ale mało ma do czynienia z elegancją. To jedna z wielu zatłoczonych i brudnych stacji kolejowych. Po próbie przebicia się przez tłum w końcu udało nam się wskoczyć do wagonu, który nie był wypełniony po brzegi, wpadając w grupę ludzi, którzy nie odrywali od nas wzroku. Był to wagon dla chorych, niepełnosprawnych i starszych. Jako jedyni biali w całym pociągu byliśmy atrakcją dla wszystkich tam przebywających. Jadąc pociągiem obserwowaliśmy świat ubóstwa. To co zobaczyliśmy tamtego dnia było rzeczą ciężkostrawną i nad wyraz szokującą.

Colaba to miejsce bardzo turystyczne, gdzie mieści się mnóstwo hosteli i hoteli. Wszędzie widać białe twarze i stragany z pamiątkami. Nasz hostel o wdzięcznej nazwie Salvation Army znajdował się nieopodal luksusowego hotelu i oznaki zachodniego życia: Starbucksu. Samo Salvation Army nie miało nic wspólnego z luksusem a z zachodem to jedynie fakt, że jego przejezdni mieszkańcy stamtąd pochodzili.

Nasz hostel był brudny i obskurny. Nie jeden wchodząc powiedziałby: nie dziękuję, ale my tak nie uczyniliśmy. Raz, że nie mieliśmy pieniędzy na luksusy a dwa, że czegoś takiego chcieliśmy właśnie doświadczyć. Gdy tylko dotarliśmy na miejsce oboje byliśmy zmęczeni więc postanowiliśmy wziąć drzemkę. Leżąc sobie w łóżku obserwowałam co się dzieje wokół mnie. Dwie całkiem elegancko wyglądające Szwedki próbowały się spakować, Amerykanka, którą bolał brzuch i cichutka Hinduska, która nie pasowała do tego wszystkiego. Nie mogąc zasnąć pytałam siebie: „Co ty do cholery myślałaś tu przyjeżdżając?”. Ta właśnie nękająca mnie myśl nie pozwoliła mi zmrużyć oka. Gdy wieczorem wyszliśmy ponownie na ulice Bombaju, wszystko się odmieniło. Moje podejście, myśl, która mnie męczyła nagle odeszła a ja zaczęłam się cieszyć wolnością. To śmieszne jak zmienia się wszystko, gdy spoglądasz na tą samą rzecz ale z dystansem. Musiałam przyjąć do wiadomości, że to właśnie Indie, że przecież tego chciałam i nie mogę mieć do siebie pretensji, powinnam cieszyć się tą właśnie chwilą. I tak właśnie było. Pomyślałam wtedy: „Jestem cyganką, muszę zachowywać się jak cyganka”.

Wbrew temu co sobie wyobrażałam Indie pachną a nie śmierdzą. Tylu jest tu bezdomnych na ulicy i śmiecie wszędzie się walające, ale to zapach drzewa sandałowego i przypraw jest najbardziej intensywną tutaj wonią. Nawet teraz gdy zamykam oczy i wracam myślami do tamtej chwili, gdy po raz pierwszy poczuliśmy zapach Indii w moich nozdrzach napełnia się to wspomnienie.

Bombaj okazał się zgodnie z oczekiwaniami, mieszanką dźwięków i kolorów. To miasto, w którym każdy kierowca wie, jak korzystać z klaksonu i każdy używa go w sposób wyczerpujący. To raczej niemożliwe, aby uciec od tego dźwięku, ponieważ można usłyszeć od wszędzie

Spacerując po Bombaju jest ciężko znaleźć skrawek zieleni, gdzie można byłoby odpocząć. Znajdujący się tutaj uniwersytet posiada park gdzie lokalni gracze krykieta przychodzą ćwiczyć i grać. Właśnie tam postanowiliśmy odsapnąć. Nie przyzwyczajeni do nieznośnego upału byliśmy wycieńczeni. Park to może i był ale mało tam było trawy wiec usiedliśmy na czymś co miało wygląd wypalonej trawy i żwiru. Oglądając co się dzieje do koła cieszyliśmy się tą chwilą.

Gdy tylko wróciliśmy do hostelu musieliśmy ponownie odpocząć. Zmiana strefy czasowej dawała się we znaki. Po przespaniu kilku godzi i zimnym prysznicu wyruszyliśmy ponownie na miasto. Był wieczór i Bombaj wyglądał nieco inaczej choć nadal zatłoczony. Szukając miejsca, gdzie moglibyśmy zjeść napotkaliśmy grupę z Libanu, którą wcześniej poznaliśmy na lotnisku. Siedzieli oni na ulicy jedząc kebaba. Moje postanowienie, że będę wegetarianką poszło w zapomnienie. Nie mogłam się oprzeć pysznie wyglądającemu kebabowi. Indie nie są miejscem dla księżniczek, które mogłaby być zdegustowanie jedząc kebaba na ulicy w otoczeniu śmieci. Tak właśnie spożywaliśmy jeden z pierwszych posiłków. Nasza kapusta pekińska została pokrojona na chodniku a stolik, przy którym jedliśmy stał w kałuży pełnej śmieci. To niesamowite, że żadne z nas nie miało problemu natury gastronomicznej.

W Bombaju nie zwiedzaliśmy wiele, bo tak naprawdę nie ma co zwiedzać, ale jako że oboje nie jesteśmy ludźmi, którzy latają z aparatami tylko dla potrzeby odwiedzenia czegoś bardzo nam to pasowało. Spacerowaliśmy jedynie po mieście załatwiając potrzebne rzeczy takie jak np. kupno sim karty czy biletu do Goi. Obie rzeczy, wydające się dziecinnie proste do załatwienia, w Indiach nabierają innego wymiaru. Sim kartę można kupić w butkach z telefonami. Nie kosztuje ona majątek, ale załatwiania w przy niej trochę jest. Po pierwsze bez zdjęcia paszportowego ani rusz po drugie, jeśli twój podpis nie koresponduje z tym a paszporcie to nic z tego. Dla jednych to może błahostka, ale jeśli za każdym razem nieco inaczej się podpisujesz może stanowić to problem. Tak więc, ja, która nie potrafi skopiować swojego własnego podpisu non stop próbowałam i dopiero za trzecim razem przymknęli oko. Podpisane papiery ze zdjęciem wędrują do innego biura a dopiero potem można aktywować numer. Jako że mieliśmy szczęście i akurat w dniu, w którym składaliśmy papiery pojawił się kurier je zbierający, numer był aktywny następnego dnia.

Wspomniałam, że kolejnym biurokratycznym piekłem Indii jest kupienie biletu kolejowego. Nie chcieliśmy zostać w Bombaju dłużej niż to konieczne więc wybraliśmy się do biura biletowego już drugiego dnia. Dla obcokrajowców jest osobne okienko. Należy wypełnić papier z numerem pociągu, datą, godziną oraz danymi o pasażerach. Niestety nie wiedzieliśmy, kiedy będzie następny wolny termin, więc czekaliśmy w kolejce mając nadzieję, że Pani za szybą ma dobry humor i pomoże nam wypełnić papiery. Na szczęście Pani była na tyle cierpliwa i pomocna, że po godzinie stania w kolejce otrzymaliśmy nasze upragnione bilety.

W Bombaju zostaliśmy cztery dni. Wtedy wydawało się, że o dwa dni za długo, ale z perspektywy czasu były to dni dobrze spędzone. Doświadczyliśmy napastliwych sklepikarzy, żebraków oraz świętych kapłanów, którzy znienacka błogosławili nas a potem żądali papierowych pieniędzy, gdy my zaoferowaliśmy monety za otrzymane błogosławieństwo, spotykaliśmy się z gniewem i całkiem prawdopodobne klątwą. W Indiach należy być bardzo ostrożnym, jeśli chodzi o to z kim i jak się rozmawia. Każdy wydaje się przyjacielski do czasu, jeśli im się czegoś odmówi. Siedząc w parku podszedł do nas nieco starszy mężczyzna, który zaczął z nami rozmowę. Po tym jak zdobył nasze zaufanie przeszedł do sedna sprawy, zaoferował swoje usługi jako przewodnik. Grzecznie odmówiliśmy, ale to nie pomogło. Nasz rozmówca zaczął być coraz bardziej natrętny na co Jirka reagował coraz bardziej stanowczo. Spotkaliśmy się z obelgą. Ów pan, który twierdził, że zna kilkanaście języków był oczywiście naciągaczem, któremu nie spodobało się, że nie chcieliśmy mu zapłacić za pokazanie mu miasta. Nie chcąc się mieszać po prostu wstaliśmy i odeszliśmy. Jako że jestem kobietą zachowałam spokój i nie odezwałam się ani słowem, gdybym to zrobiła cała sytuacja mogłaby się przerodzić w coś gorszego. Zostawiłam Jirce załatwienie sprawy, który nieco agresywnie, lecz ze stoickim spokojem dał mu do zrozumienia, że nie podoba nam się w jaki sposób się do nas obnosi.

Ostatni dzień w Bombaju nie mógł się obyć bez odrobiny adrenaliny i szaleństwa. Kiedy wcześnie rano udaliśmy się do Churchgate okazało się, że nie jest to stacja, z której możemy spodziewać się naszego pociągu do Goa. Nie tracąc czasu złapaliśmy rikszę do głównego dworca kolejowego w Bombaju. Mieliśmy tylko 15 minut, aby dotrzeć na właściwą stację, ale nasz kierowca niczym kierowca wyścigowy pędził ulicami sennego Bombaju. Na miejscu okazało się, że Dworzec Centralny Bombaj również nie jest stacją, z której nasz pociąg odjeżdża i niestety musieliśmy kontynuować nasz szalony wyścig z czasem.

Nasz kierowca nie mówił dużo, a jego reakcją na naszej stałe pytanie: "Czy uda nam się zdążyć ", było: "Shhhhh!”. Zlani potem i całkowicie wyczerpani dotarliśmy do stacji, skąd pojechaliśmy do Goa.

Do dzisiaj zastanawiamy się czy od początku nie byliśmy po prostu ofiarami przekręctwa ze strony rikszarza, który chciał zarobić nadrabiając kilometry.

 
 
 

Comments


bottom of page