Kanada, początki
- Magdalena
- 17 kwi 2016
- 4 minut(y) czytania
Po dwóch dniach podróży, wiodącej przez Ołomuniec, Pragę i Monachium, dotarliśmy do Toronto.

Gdy przylecieliśmy czekała nas przeprawa przez urząd imigracyjny. Gdy podeszłam do oficera on groźnym głosem zapytał jakie są moje plany w Kanadzie. Przyznałam się, że chcę tu znaleźć pracę. Gdyż, zawsze sytuacje jak tam, bardzo mnie stresują trzęsłam się w środku. Od właśnie tego pana zależała moja przyszłość w Kanadzie. Oficer zaczął przeglądać mój paszport po czym dodał: „była pani wszędzie tam, gdzie chciałbym pojechać” po czym zaczęliśmy dyskutować na temat podróżowania po Azji. On opowiedział mi jak się to upił w Kambodży w Angor Wat, a gdy zeszliśmy na temat Polaków, rzuciłam uwagę na temat polsko- brzmiącego nazwiska mojego rozmówcy a on przybliżywszy się do mnie, szeptem oznajmił: jestem z Sopotu (po polsku). I tak a po kilku minutach miałam przyznaną wizę. Odprawa celna też poszła gładko, choć w bagażu miałam mielonkę i pasztet, nikt nie potrzebował sprawdzić zawartości mojego plecaka. W Kanadzie wszystko wydaje się takie łatwe. Już na lotnisku załatwiliśmy Social Insurance Number (numer ubezpieczenia socjalnego), który został wydany nam po kilku minutach.
Nie sprawdzając wcześniej pogody zostaliśmy zaskoczeni panującą tu zimą. Nasz dom gościnny znajdował się w Chinatown. Pan w autobusie wytłumaczył nam jak tam dojechać, a gdy wychodziliśmy z autobusu podarował nam bilety, na wypadek gdybyśmy musieli zapłacić za tramwaj, ot tak po prostu dał nam je, mało tego, za bilety za autobus zapłaciliśmy mniej niż powinniśmy. Czyż Kanadyjczycy nie są wspaniali? Na tym panu się nie kończy przyjacielskość obywateli Kanady, jadąc tramwajem pewna dziewczyna widząc, iż jesteśmy nieco zagubieni zaoferowała nam pomoc. Gdy dotarliśmy do naszego domy gościnnego było już późno i jedyne o czym marzyliśmy było łóżko i gorący prysznic. Niestety jak na złość napotkaliśmy na pewne przeszkody. Zjawiwszy się pod drzwiami domu gościnnego musieliśmy zadzwonić po właściciela, ten zjawił się za chwilkę, nieco nieprzygotowany na nas. Miotał się z kąta w kąt z komórką przy uchu szukając kluczy. A my staliśmy w holu, czekając aż w końcu się zjawi, zawstydzeni odorem, który się od nas unosił. Właściciel nakazał nam ściągnąć obuwie, możecie się tylko domyśleć jak bardzo mogą śmierdzieć stopy, gdy zostają uwolnione po dwóch dniach obuwianego więzienia. Gdy w końcu dotarliśmy do naszego pokoju i zrzuciliśmy z siebie plecaki, właściciel zaproponował nam inny, lepszy pokój więc przenieśliśmy się tam, ale niestety nie na długo, gdyż okazało się, że klucz do pokoju się zawieruszył, tak więc z niechęcią i resztką sił wrzuciliśmy plecaki na nasze plecy i wróciliśmy do małej klitki, którą nam przydzielono. Następnie musieliśmy zapłacić za pokój. Gdyż nie mieliśmy przy sobie gotówki chciałam zapłacić kartą. Niestety portal do kart płatniczych nie działał, a jak tu wytłumaczyć Chińczykowi co ledwo mówi po angielsku, że to nie problem z kartą tylko z ich maszyną. On uparcie powtarzał: bad card (zła karta) a ja mu, że bad machine (zła maszyna) i tak po kilku minutach wymiany poglądów na temat problemu związanego z płatnością kartą, pan zadzwonił do żony. Ta zjawiwszy się kilka minut później choć nie mówiła dobrze po angielsku zrozumiała o co chodzi i okazało się, że to zła maszyna była. O 10 godzinie wieczór udaliśmy się z Jirką do bankomatu. Gdy już zapłaciliśmy za pokój mogliśmy w końcu umyć nasze śmierdzące stopy i całą resztę ciała a później udać się do snu. Na drugi dzień zobaczyliśmy Chinatown w świetle dziennym. Nagle przetransportowaliśmy się do Chin. Na ulicy sami Chińczycy, wszędzie chińskie restauracje, sklepy z ziołami chińskimi, nawet można tu usłyszeć tu typową chińską muzykę graną przez lokalnych grajków. Toronto niestety nas nie zachwyciło. Wszędzie śmieci, dziwni ludzie na ulicy i do tego niezbyt ciekawa architektura.
Wróciwszy do naszego Chinatown, znaleźliśmy restaurację serwującą dania za 4,25 w godzinach lunchu (11-17) oraz inne pyszności za niewiele więcej. Zamówiłam zupę z kaczki, której nie byłam w stanie skończyć. Wspomnienia o wietnamskich zupach pho nagle wróciły.
Między Toronto a Vancouver jest ponad 4300 km, oczywistą dla nas rzeczą było przemierzyć je pociągiem.
Zawsze marzyłam, aby odbyć podróż koleją transsyberyjską, i choć nie stepy Mongolii przyszło nam przejechać a prerię kanadyjską, była to cudowna podróż, sławnym Canadian.
Z okna pociągu rozpościerały się piękne widoki jezior Ontario, po kilku dniach jeziora i śnieg przeistoczyły się w pola pszenicy, które ciągnęły się wiecznością, a gdy docieraliśmy do Jasper, przed naszymi oczami malował się przepiękny obraz gór Rockies.
Jasper to urocza górska mieścina. Hostel, w którym się zatrzymaliśmy był przytulny a jego właściciel bardzo sympatyczny.
Każdego dnia wyruszaliśmy na szlak, na którym odkrywaliśmy piękno tego miejsca oraz spotykaliśmy przeróżnych mieszkańców Parku Narodowego Jasper, na szczęście nie napotkaliśmy niedźwiedzia choć obsesyjnie obrałam głowę, w obawie na spotkanie z tym jakże pięknym, ale niebezpiecznym zwierzęciem.
Po kilku dniach spędzonych w Jasper wskoczyliśmy na pokład Canadian’a aby kontynuować podróż do Vancouver.
Vancouver choć może otoczone jest piękną przyrodą jest zbyt nonszalanckie i wyniosłe. Pełno tu bogatych Azjatów i snobistycznie wyglądających Kanadyjczyków. Dzielnica, w której się zatrzymaliśmy była siedliskiem Koreańczyków. Przed trzy dni tu spędzone, odwiedziliśmy piękne ogrody Vancouver, omijając centrum miasta, do którego nas w ogóle nie ciągnęło
Z Vancouver wzięliśmy autokar do Summerland, miasta, w którym przyszło nam spędzić kilka miesięcy.
Comentarios